tło-black-logo

“To nie koniec drogi”, motocyklowa wyprawa do Rumunii

7 września 2014 roku z Andrychowa, gdzie odbywały się VI Mistrzostwa Polski w Kolarstwie Niepełnosprawnych ruszyła motocyklowa wyprawa. Miejsce startu wybrane zostało nieprzypadkowo, ponieważ uczestnicy podróży do Rumunii to motocykliści po wypadkach drogowych czy innych zdarzeniach. Wyprawą chcieli pokazać, że niepełnosprawność nie musi przeszkadzać w realizacji swoich marzeń, że wypadek nie kończy żadnej drogi. Że dalej można realizować pasje, więcej- trzeba dalej realizować pasje, bo one pozwalają wrócić do normalnego życia. Dla uczestników wyprawy droga tak naprawdę się zaczyna- podróż do Rumunii to dla większości pierwsza, tak daleka motocyklowa trasa. Biegnąca z daleka od autostrad i głównych dróg, nie pasujących do naszego tempa podróży. Ale, podobnie jak w życiu- zwalniając można zobaczyć i przeżyć dużo więcej.
Ekipa, czyli Kulawa Drużyna Pierścienia, Tłoka i Cylindra ruszała nie tylko w zwykłą motocyklową podróż. 2500 kilometrów do rumuńskiej Góry Przeznaczenia to droga, którą każdy Kulawy Druh odbywał we własnej głowie. Bo tylko mierząc się z własnymi ograniczeniami czy zakazami „Jeszcze krok i będziemy dalej niż kiedykolwiek w życiu”.
Dziurawe i mało bezpieczne rumuńskie drogi, wiekowe motocykle i pięć życiowych tragedii, odbierających radość i sens życia. Do tego 600 złotych renty, „za które można pojechać sobie windą, nie motocyklem”. Spełnione wszystkie warunki, żeby nie jechać, bo przecież to nie może się udać. Z drugiej strony… Dlaczego od razu się poddawać, skoro w żyłach dalej płynie benzyna i jakaś magiczna siła ciągnie z powrotem do garażu? To jest właśnie moc, jaką daje pasja i pozwala cieszyć się chwilą. Dzięki tej sile pokonywaliśmy mozolnie każdy kilometr trasy, likwidowaliśmy awarie motocykli i nie traciliśmy zapału, nawet kiedy nagle kończyła się droga zamieniając się w trudny, szutrowy teren. Dzienne etapy liczące maksymalnie 300 kilometrów nie robią na nikim wrażenia, ale mając jedną nogę, sztuczne biodro czy stawy złączone śrubami każdy kilometr na motocyklu staje się wyzwaniem. Siła tej Drużyny była w głowach, nie w ciele, w chęci udowodnienia sobie, że można i pokazania innym, że warto mieć marzenia.
Od początku mieliśmy wielu kibiców. Na starcie w Andrychowie żegnali nas uczestnicy Mistrzostw oraz kluby motocyklowe. Do słowackiej granicy dotarliśmy po trzech godzinach jazdy i krótkim postoju. Po drodze spotkaliśmy dwóch Słowaków na zabytkowych Jawach, którzy poprowadzili nas przez kilkanaście kilometrów. Potem skręciliśmy w stronę Narodowego Parku Słowacki Raj, gdzie zaczęła się prawdziwa, motocyklowa zabawa. Mnóstwo zakrętów i piękne widoki, na które załoga reagowała z niedowierzaniem kręcąc głową. Dla nich były to przeżycia, jakich doświadczali pierwszy raz w życiu. A to był dopiero początek. Kolejne trzy godziny jazdy i już mijaliśmy granicę z Węgrami. Po zmroku dotarliśmy do miejsca pierwszego noclegu, pensjonatu Magyar Route 66, prowadzonego przez holenderskiego motocyklistę. Jak można się domyśleć- miejsca pełnego motocyklowych klimatów z całego świata.

Rano śniadanie i w drogę. Jadąc w stronę granicy węgiersko-rumuńskiej zmodyfikowaliśmy trasę omijając autostradę. Skończyło się to upomnieniem od losu, który w pewnym momencie oznajmił nam- „to koniec drogi”. Stanęliśmy nad brzegiem rzeki a najbliższy most kilkadziesiąt kilometrów dalej. Nie, to nie koniec drogi! Jest prom! Potraktowaliśmy go jako urozmaicenie podróży, która dalej odbyła się bez przeszkód. Dotarliśmy do Rumunii, gdzie mieliśmy kolejny nocleg. Po skromnym śniadanku ruszamy na południe, omijając główne drogi jedziemy przez pola i wioski. Chłopcy zaczynają narzekać, że droga kiepska, pełna zwrotów i niespodziewanych zakrętów. Uspokajam, że i tak jest lepiej niż na głównej o czym wkrótce mieliśmy się przekonać. Fragment naszej trasy prowadził międzynarodową drogą E79, która przywitała nas remontem i zwężkami, na których więcej staliśmy niż jechaliśmy. Przed opuszczeniem tej drogi i wjechaniem na kolejną, prowadzącą nas przez Park Narodowy postanowiliśmy zatankować. I tu pojawił się pierwszy problem- nasza karta paliwowa, która nie posiadała PIN-u, a którą potwierdzało się podpisem nie zadziałała. Podobnie jak na większości rumuńskich stacji. Ich terminale za każdym razem pytały o kod PIN, wytrącając z równowagi obsługę a nas zmuszając do płatności gotówką. W końcu doszło do tego, że tankowałem kilka litrów i szedłem do kasy. Jeśli karta zadziałała, tankowaliśmy resztę motocykli, jeśli nie- płaciłem gotówką i szukaliśmy następnej stacji. Musiałem przez to na bieżąco korygować trasę wyprawy, co nie ułatwiało podróży.

Pierwszy nocleg na rumuńskiej ziemi to wspaniały pensjonat na początku drogi, zwanej Transalpiną, naszego pierwszego celu. Rano omówienie trasy i zaczyna się zdobywanie Góry. Ustaliliśmy, że każdy robi to własnym tempem, a spotykamy się na najbliższym skrzyżowaniu za kilkadziesiąt kilometrów. Pojechałem ostatni odwiedzając po drodze myjnię, chłopaków spotykam przy tamie, robiących zdjęcia i podziwiających widoki. Widzę, że są naprawdę poruszeni i tylko uśmiecham się w duchu. Chyba nie wiedzą, co ich czeka dalej, czyli droga, idąca szczytem gór. Wcześniej robimy przerwę na posiłek, po drodze spotykamy ekipę z Anglii, której rozdajemy naklejki z logo wyprawy. Zaczyna się mozolna wspinaczka na szczyt, krajobraz co chwila się zmienia, wyjeżdżamy z lasu i nagle jesteśmy na otwartej przestrzeni. Stajemy na poboczu wpatrując się z podziwem w szczyt przed nami. Krajobraz paraliżuje i onieśmiela, a stroma droga powoduje niepokój o nasze zabytkowe motocykle. Ruszamy, motocykl z koszem zostaje, problemy z elektryką. Do tego dochodzi mgła, zaczyna padać. Robi się coraz zimniej i ciemniej. Naprawiając usterkę czuję się jak 25 lat temu, podróżując weteranami po polskich drogach. Jeden z tamtych motocykli jest dzisiaj z nami, podobnie jak jego właściciel, który mimo różnych losowych zakrętów nie wycofał się z gry. Nie zwracam uwagi na deszcz i zimno, ważna jest chwila, w której motocykl w końcu odpala i możemy jechać dalej. W coraz większej mgle osiągamy szczyt i zaczynamy zjazd w dół, gdzie widać już miejsce noclegu. Kątem oka zauważam jakąś postać, która stoi na szczycie. Pasterz wśród stada owiec przygląda nam się długo i uważnie, a ja czuję, że jesteśmy pod dobrą opieką. To kolejny moment kiedy wiem, że w tej podróży nie jesteśmy sami. Kamień, który przeleciał koło mnie, mokra droga, gdy nad nami słońce- znaki, które każą nam jechać ostrożnie, ale ciągle do przodu. Najważniejsze to dojechać bezpiecznie do celu, z tą myślą prowadzę grupę przez kolejne etapy podróży.

Następnego dnia zdobywamy szczyt Trasy Transfogaraskiej, gdzie spotykamy kolejną niesamowitą postać, motocyklistę z Polski, który poznając naszą historię wydawał się szczerze poruszony. Dzień pełen wrażeń zakończył się w sposób najmniej spodziewany, ponieważ… skończyła się droga. Asfaltowe zakręty, którymi wspinaliśmy się na kolejny szczyt zamieniły się w jednej chwili w szutrową drogę przez las. Nagle i bez uprzedzenia. Dodam, że google maps o tym milczało, byłem równie zaskoczony co reszta grupy. Skończyła się droga, skończył się dzień, zaczęły się usterki motocykli i emocje.

Co ciekawe, im większe problemy z jazdą tym większa radość, z jaką wspominano etap następnego dnia. I o to chodzi, w końcu to wyprawa motocyklowa a nie niedzielna wycieczka „wokół komina”, tutaj każdy sprawdza i przekracza własne możliwości. Z mojej strony ogromny szacunek dla chłopaków, że mimo ułomności dali sobie radę w tak trudnych warunkach. Wszyscy przejechali całą trasę, wszystkie motocykle dojechały do mety i każdy swoją postawą udowodnił, że ich siła i moc powodują, że niepełnosprawność to nie koniec drogi. 2500 km przejechane motocyklem w warunkach drogowych dalekich od tych, jakie znali do tej pory to naprawdę ogromny wyczyn. Osiągnęli cel nawzajem się wspierając i pomagając pokazując, jak wiele możemy się od nich nauczyć. Wyprawą do Rumunii udowodniliśmy, że niepełnosprawność nie jest żadnym ograniczeniem, że nasza wspólna pasja daje wielką moc pozwalającą dalej żyć, dalej wyznaczać kolejne cele i dalej je osiągać. Z wyprawy powstał film dokumentalny, w którym pokazujemy ludzi, dla których „droga się nie kończy”.

Autorem zdjęć z wyprawy jest Robert Czyżewicz, filmy zrealizował Sebastian Korczak.

podaj dalej
Facebook
Twitter
LinkedIn
Reddit
Jarosław Frankowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane