Część 1.
Samolot, w którym spędziłem ostatnie 9 godzin właśnie podchodził do lądowania. Przyklejony do okna chłonąłem widoki, o których marzyłem od lat. Kiedy zobaczyłem pierwszą ciężarówkę z charakterystycznym, chromowanym przodem pomyślałem, że właśnie się zaczęło. Że to nie kolejne pijackie postanowienie, kolejna obietnica złożona nad ranem, kiedy alkohol jeszcze nie zdążył wyparować, odchodząc razem z marzeniami. Tym razem wszystko działo się naprawdę, był maj 2009, a ja lądowałem na lotnisku w Chicago, w mieście, w którym zaczynała się legendarna droga Route 66. Lecąc samolotem myślałem, że jeszcze kilka lat temu będąc w miejscu, gdzie dają darmowe drinki popłynąłbym tak, że tydzień bym dochodził do żywych. Nie mówiąc o jeździe motocyklem. Uśmiechnąłem się tylko i wtedy zrozumiałem, że zaczynam nowe życie. Nie piję prawie 4 lata, spełniam największe marzenie życia i wtedy poczułem, że wszystko jest możliwe- trzeba tylko chcieć. Reszta przyjdzie sama. Wspominałem, jak starając się o wizę czytałem o problemach w ambasadzie. Potem z lękiem i obawą poszedłem na rozmowę z konsulem. Układałem w głowie plan rozmowy i zastanawiałem się, jak zrobić najlepsze wrażenie, aby dostać tę upragnioną wizę. Drżącym krokiem podszedłem do okienka i podałem dokumenty z rezerwacją motocykla i trasą podróży. Po chwili, która wydawała się wiecznością usłyszałem okrzyk: „Wow, wspaniała podróż, gratuluję pomysłu i zazdroszczę!” Konsul wydawał się zachwycony samym faktem, że ktoś chce zwiedzić Harleyem jego kraj. Z perspektywy czasu, mając za sobą kilka motocyklowych wypraw przez Amerykę mogę powiedzieć, że w zasadzie zachował się jak wszyscy, których spotykaliśmy na trasie. Kilkanaście minut spędziliśmy na rozmowie o motocyklach, czy aby wielki Harley nie za duży dla mnie i skąd pomysł. Rozstaliśmy się prawie jak przyjaciele, życząc sobie miłego dnia i wszystkiego najlepszego.
Ale nie wszystko poszło tak gładko. Dwa tygodnie przed wyjazdem, pojechałem do Urzędu po odbiór międzynarodowego prawa jazdy. Stojąc w kolejce myślałem o zbliżającej się wielkimi krokami podróży. Zaraz będę miał w ręku ostatni, potrzebny mi papierek. Potem już tylko pakowanie i w drogę! Nagle poczułem straszny ból w klatce piersiowej, do tego paraliż lewej ręki. Nie mogłem oddychać, prawie zemdlałem, musiałem położyć się na podłodze. Ktoś podał mi wodę, ktoś inny wezwał karetkę. Motocykl został na parkingu, a ja na sygnale do szpitala. EKG i podejrzenie zawału. To ładnie pomyślałem, przygoda jeszcze się nie zaczęła, a już się kończy. Czy właśnie w ten sposób mój organizm podziękował za wieloletnią współpracę? Czy można dostać zawału z nadmiaru szczęścia? Jak widać- można. Co za ironia losu. Całe życie, jak każdy, szukałem drogi do tego mitycznego „szczęścia”. I jak każdy, robiłem to po swojemu. Nie poszedłem drogą rozwoju osobistego, medytacji, jogi, drogą miłości, rodziny, dzieci, czy drogą pieniądza. Poszedłem drogą do najbliższego sklepu monopolowego, czyli drogą najkrótszą. Tylko, jak się okazało później, nie było to wcale droga do szczęścia. Mało tego, z krótkiej drogi stała się drogą pełną zakrętów, wybojów, drogą na skraju przepaści, w którą w końcu wpadłem. I o mało co nie zginąłem, a w zasadzie zamarzłem na śmierć, o czym będzie jeszcze mowa. I kiedy w końcu, po wielu latach podniosłem się i zacząłem stawiać pierwsze kroki w nowym życiu, pokonał mnie własny organizm, który tak skutecznie niszczyłem. Ale wtedy, na Oddziale Intensywnej Terapii, słuchając lekarza zalecającego mi spokój i odpoczynek wiedziałem, że nigdy nie byłem tak blisko realizacji największego pragnienia w swoim życiu. Leżąc w szpitalu, podłączony do różnych, dziwnych urządzeń z niedowierzaniem kręciłem głową. Czy tak właśnie wygląda koniec moich marzeń? Wspominałem swoje życie, wieczne przegrane i ciągłe porażki, do których zawsze przyczyniał się alkohol. I wtedy poczułem, że to jest ten moment, kiedy nikt i nic mnie nie zatrzyma. Że jedyne, co mnie ogranicza to ja sam. Odkrycie tego zajęło mi trochę czasu. Widocznie musiałem nabrać trochę pokory oraz przestać skupiać się głównie na sobie- to wymaga pracy, ale bardzo pomaga w życiu. Otwarcie mojej czachy było jak otwarcie okien- wpuściłem świeże powietrze i odetchnąłem pełną piersią. Miał być spokój i odpoczynek, to będzie, ale na moich własnych zasadach. Znów byłem w grze…
Dwa tygodnie później w strugach deszczu, zgodnie z zaleceniami lekarza ze spokojem uzbrajałem motocykl, szykując go do podróży przez Amerykę. Niebo płacze, ja się śmieję- pomyślałem, nie zważając na nieodpowiedzialne zachowanie Matki Natury. Ostatnie dwa dni były pełne wrażeń, od momentu odebrania nas z lotniska przez ekipę z America’s First Polish Motorcycle Club Sokół nie nudziliśmy się przez sekundę. Motocykliści z Chicago okazali się niezwykle sympatyczni, pomocni i otwarci. Zawieźli nas do motelu, a wieczorem zaprosili na super imprezę w siedzibie klubu, gdzie odbyły się nocne motocyklistów rozmowy… Po raz kolejny wygrałem, bo rano jako jeden z nielicznych byłem wypoczęty i gotowy do zwiedzania miasta. Doskonale wiedziałem, jakby taka impreza skończyła się kilka lat wcześniej, ale co ciekawe- bawiłem się równie dobrze, jak kiedyś. Odkryłem, że sok pomarańczowy doskonale zastępuje drinki a mój poziom percepcji nie zmienia się w trakcie trwania imprezy. Ciekawe było również to, że nikt mnie nie traktował jak odmieńca, tego gorszego, bo niepijącego lokalnego specjału. Była to nowość, ponieważ od czasu terapii unikałem spotkań towarzyskich, obawiając się o swoje zdrowie. Zwiedzałem miasto, które znałem z filmu „Blues Brothers” ciesząc się, kiedy odkrywałem charakterystyczne miejsca. Nucąc pod nosem „Sweet Home Chicago” doszedłem do kultowego znaku, oznaczającego początek drogi Route 66. To tutaj zaczynała się wędrówka emigrantów z Europy, którzy przybyli do Ameryki w poszukiwaniu szczęścia. Stojąc pod znakiem, myślałem o tysiącach zdeterminowanych rodzin, zmuszonych przez los do walki o lepsze życie. Jaką biedę musieli cierpieć, jak bardzo byli zdesperowani, żeby porzucić wszystko i zacząć od nowa? Dołączając do kilkuset tysięcy lokalnych farmerów migrujących w stronę Kalifornii z powodu suszy, tworzyli nową historię Ameryki, szukając w życiu drugiej szansy. Pomyślałem wtedy, że nieprzypadkowo los mnie przywiódł właśnie w to miejsce i że nie będzie to zwykła, motocyklowa wycieczka. Dla mnie wyjście z nałogu było jak wyjście z ciemnego tunelu na słoneczną plażę. Jak wpłynięcie na przestwór oceanu, ale w przeciwieństwie do Wędrowca, ten ogrom przyrody mnie nie przerażał. W końcu znalazłem się w tym miejscu na własne życzenie, powodowany ciekawością świata i chęcią poznawania. Już przed niczym nie uciekałem, nie tułałem się bez celu, zagubiony i bez nadziei na lepsze czasy umierając za życia. Jak kilka lat temu. Byłem pełen energii i dobrej myśli na nadchodzące dni, pragnąłem krzyczeć pełną piersią: „Jedźmy, coś mnie woła!”