tło-black-logo

Route 66. Droga do trzeźwości. Część 2.

Część 2.

Podobno alkohol szczęścia nie daje…Ja byłem szczęśliwy, kiedy się napiłem. Oczywiście pamiętam chwile z dzieciństwa, kiedy pierwszy raz zobaczyłem morze, dostałem na Gwiazdkę zabawkę płetwonurka, wsiadłem na rower i pojechałem bez pomocy dziadka. Wtedy też czułem ogromną radość, ale to wszystko zbladło, kiedy odkryłem zawartość kredensu w salonie moich rodziców. Był rok 1981, miałem wtedy 13 lat i jeszcze nie piłem, żeby zapomnieć. Prowadziłem beztroskie życie dziecka z normalnego domu, o które dbali rodzice i któremu niczego nie brakowało. O tym, że jednak brakowało, dowiedziałem się wiele lat później na terapii uzależnień, ale tego dnia, kiedy spróbowałem orzechowej nalewki ojca byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Do czasu, kiedy zaczęła boleć mnie głowa a potem musiałem biec do łazienki. W dorosłym życiu już wiedziałem, jak nie dopuścić do tego stanu, ale wtedy właśnie zrobiłem pierwszy krok na drodze, która doprowadziła mnie do rozwodu, utraty pracy, zdrowia i szacunku do samego siebie. Oczywiście nie uzależniłem się tego dnia. Ani później, kiedy zaczęły się pierwsze imprezy w szkole średniej, wtedy alkohol mnie jeszcze nie pochłonął. Piłem, jak wszyscy- okazjonalnie, może trochę więcej, niż powinienem, a może po prostu miałem słabszą głowę. Zawsze następnego dnia źle się czułem i nie mogłem patrzeć na alkohol. Za to mogłem dłużej siedzieć pod wodą, co przydawało się w niedzielnych treningach na basenie w Pałacu Kultury i Nauki. Miałem wtedy zajawkę na nurkowanie, zapisałem się do klubu i ostro trenowałem. W środę na basenie warszawskiej Legii, gdzie wyrabiałem kondycję, a w niedzielę na najgłębszym basenie w Warszawie w Pałacu, gdzie dosłownie i w przenośni wstrzymywałem oddech. Lubiłem te zajęcia, na które jeździliśmy prosto z sobotnich imprez, jeszcze pod wpływem. Alkohol krążył w żyłach, więc bez najmniejszego stresu schodziłem na głębokość 4,80 metrów. Mogłem tam wytrzymać nawet dwie minuty, zmarnowany po imprezie odpoczywałem siedząc na dnie w ciszy i spokoju. Przymykałem oczy i oddawałem się podwodnej medytacji. Moje tętno zwalniało, ciało stawało się luźne a umysł jasny niczym u mnicha z buddyjskiego klasztoru. Do pełni szczęścia brakowało tylko syren morskich i delfinów, była za to niedziela, siódma rano i chlorowana woda. Kiedy przypadkowo ominąłem jakąś sobotnią imprezę i przyjeżdżałem na basen trzeźwy jak niemowlę, do wody wchodziłem z lękiem i obawą o swoje zdrowie. Było mi zimno, chciało mi się spać i ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłem było nurkowanie. Musiałem się zmuszać do ćwiczeń, ale czego bym nie robił, to było to dalekie od osiągów, jakie uzyskiwałem po imprezach. Jeśli alkohol pomagał w nurkowaniu, to tym bardziej w jeździe na nartach, będąc nieodzownym dodatkiem do białego szaleństwa w czasie szkolnych ferii. Z czasem proporcje między jazdą a piciem zmieniały się na korzyść alkoholu, ale ponieważ sport to zdrowie, więc rano zawsze byłem gotowy do wyjścia na stok. Kilka razy wzbudziłem sensację, kiedy ubrany w strój narciarski, w czapce i goglach na głowie chodziłem po pokojach i budziłem ekipę. Patrzyli na mnie z podziwiem, nie wiedząc, że spałem dokładnie tak, jak teraz stałem przed nimi. Łącznie z plecakiem na plecach, dzięki któremu w końcu się podnosiłem, bo twarde buty narciarskie, kłując mnie w plecy przebijały się nad ranem przez opary alkoholu w mojej głowie, zmuszając do zmiany pozycji. I szybko na stok, gdzie w pocie czoła szlifowałem narciarską technikę, najpierw slalom między kuflami, po którym następował zjazd, bynajmniej nie w alpejskim stylu. Zdarzały się spektakularne porażki, kiedy na przykład nie byłem w stanie dojść na kwaterę o własnych siłach i zasnąłem w restauracyjnej szatni, albo wysiadając z autobusu lądowałem bez sił w zaspie śniegu. Wtedy jeszcze nie padały deklaracje, że to ostatni raz, bo moja zaspa czekała na mnie w dalekiej przyszłości. Po weekendzie czy feriach wracałem do szkoły, gdzie zdążyłem zapomnieć o skutkach ubocznych imprezy. I tak minęły szkolne lata, zdałem maturę i uciekając przed obowiązkową służbą wojskową poszedłem na studia. W szkole średniej bardziej udzielałem się w szkolnym kabarecie niż na lekcjach, moim hobby była perkusja a nie nauka, więc musiałem znaleźć studia, na które można było się łatwo dostać. Wybrałem kierunek, który kompletnie mnie nie interesował, ale były proste egzaminy wstępne- technologia drewna na SGGW. Uczelnia miała super lokalizację, tuż przy Polach Mokotowskich, gdzie znajdował się lokal o wdzięcznej nazwie Elegancki Bolek. Zajęcia w szkole tak mnie zajmowały, że w Bolku spędzałem większość czasu, zamawiając kolejne piwo „z konsumpcją” w postaci żółtego sera posypanego papryką. Potem szybko do domu,żeby zdążyć przed rodzicami i położyć się do łóżka. Wieczorem wstawałem i udawałem, że się uczę. Siadałem nad książkami, z których nic nie rozumiałem i wiedziałem, że tracę czas. Kompletnie nie widziałem sensu w studiowaniu technologii drewna, ale tu z pomocą przyszedł los. Akurat zmieniono przepisy dotyczące służby wojskowej i można było ją odpracować w służbie zdrowia. Natychmiast zgłosiłem się do Państwowego Domu Rencisty, gdzie spędziłem kolejne dwa lata, w międzyczasie rozbijając karetkę pogotowia. Trwał remont budynku, więc składaliśmy szafy, wymienialiśmy krzesła i praliśmy dywany. I jeździliśmy po obiady do sąsiedniego szpitala, bo kuchnia też była w remoncie. W tym celu przyjeżdżała po nas karetka, do której ładowaliśmy termosy na zupę i drugie danie. Była to miła odmiana od fizycznej roboty, ale po jakimś czasie postanowiłem spróbować czegoś więcej. A że byłem młodym, rozrywkowym człowiekiem, pragnienie przejechania się karetką jako kierowca, pojawiło się w mojej głowie dosyć szybko. Czy już wspominałem, że w trakcie pracy w domu rencistów też spożywałem alkohol? Fakt wypicia kilku browarów nie mógł mnie powstrzymać przed spróbowaniem, jak się jeździ takim dużym autem. Wręcz przeciwnie, zawsze po alkoholu wstępowały we mnie tajemnicze siły i byłem gotowy na każdą przygodę. Ubłagałem nic nie podejrzewającego kierowcę, życzliwego nam, młodym żołnierzom człowieka. Zasiadłem za kierownicą i ruszyłem z misją dostarczenia obiadu naszym kochanym dziadkom. Szkoda, żeby jedzenie wystygło, pomyślałem, kiedy utknąłem w ulicznym korku i włączyłem koguta. W jednej chwili samochody rozstąpiły się przede mną niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem i moja misja mogła toczyć się bez przeszkód. Było tak fajnie, że czułem się panem świata, mknąc na sygnale przez miasto. Jechało się super, więc postanowiłem zakończyć z przytupem, jak przystało na prawdziwego kierowcę rajdowego. Kiedy skręcałem w bramę wjazdową dodałem gazu, ale zamiast pięknie wejść bokiem wpadłem w poślizg, przy okazji przewracając termosy i rozlewając połowę obiadu. Próbując opanować sytuację odbiłem kierownicą w drugą stronę zawadzając o bramę a na koniec zatrzymałem się na murze. Przód karetki był skasowany, bok i drzwi porysowane, obiad pływał po podłodze, a ja wylądowałem nosem w kierownicy. Większych obrażeń nie miałem, jak zwykle rozeszło się po kościach. Straciłem tylko dobrego kolegę, który przestał się do mnie odzywać i od tej pory po posiłki jeździł sam. Może gdyby wtedy stało się coś poważnego, to bym się zastanowił nad sobą, ale na to było jeszcze za wcześnie. Ostrzeżenie od losu przyszło kilka tygodni później, kiedy wracając wieczorem od kumpla zatrzymała mnie drogówka. Ot, zwykła kontrola zakończona dmuchaniem w alkomat. Wynik- 0,67 promila i zatrzymane prawo jazdy. Zaledwie od miesiąca byłem dumnym właścicielem samochodu Volkswagen 1300, kochanego Garbusa, o którym zawsze marzyłem. O czym myślałem oglądając codziennie moje auto stojące na parkingu? Byłem wściekły na gliniarzy, na niesprawiedliwy świat, na to, że akurat mnie to musiało spotkać. Przecież nie byłem nałogowym pijakiem, mieszkałem w normalnym domu, nie pod śmietnikiem, a że okazjonalnie napiłem się z kolegą i musiałem wracać samochodem, to przecież nie jest przestępstwo. Miałem po prostu pecha, i tyle. O zgubnych skutkach picia alkoholu nie mówiło się wtedy zbyt wiele, a jeśli już, to w kontekście rodzin patologicznych, ludzi bezdomnych czy kryminalistów. Reszta świata to nie byli alkoholicy, tylko ci, którzy lubią się bawić. Oczywiście zaliczałem się do tej drugiej grupy zwłaszcza, że okazji nie brakowało. Właśnie startował Fugazi Music Club, pierwszy w Polsce całodobowy klub z muzyką rockową na żywo, czynny siedem dni w tygodniu. O klubie było swego czasu bardzo głośno, tutaj wspomnę, że miałem swój skromny udział w jego powstawaniu. Pracowaliśmy tam na okrągło, dla mnie był niczym drugi dom.

cdn…

podaj dalej
Facebook
Twitter
LinkedIn
Reddit
Jarosław Frankowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane